Jeśli marzysz, by mówić z akcentem jak Hugh Grant lub królowa brytyjska, jesteś w niebezpieczeństwie. W niebezpieczeństwie dostania się w ręce… leniwego Anglika!
Istnieje przekonanie, że języka obcego najlepiej uczyć się od jego rodowitego użytkownika. Nikt inny nie nauczy nas tak dobrze wszystkich smaczków językowych, codziennych powiedzonek, czy właśnie upragnionego, pięknego akcentu. Nikt? A czy native speaker na pewno potrafi to zrobić?
Prawdopodobnie każda szkoła językowa chciałaby poszczycić się tym, że pośród swoich lektorów ma rodowitych Brytyjczyków, Australijczyków czy Amerykanów. Jeśli osoba ucząca się zdecyduje się na lekcje z takim „nejtiwem”, prawdopodobnie będzie musiała za nie więcej zapłacić. I niejednokrotnie rozczaruje się. Moje własne doświadczenie oraz historie zasłyszane od klientów i znajomych pokazują, że z native’ami jest jeden problem – wielu z nich uważa, że klient wchłonie wszystkie umiejętności językowe po prostu przebywając w towarzystwie lektora. Niepotrzebne do tego będą żadne artykuły, nagrania czy inne przygotowane przez niego materiały.
Zazwyczaj unikam przekąsu i zbytniego ironizowania, jednak zasłyszane w ostatnim czasie historie po prostu powaliły mnie – i zmotywowały do napisania tego tekstu. Jeśli zastanawiasz się, czy native jest ci faktycznie do szczęścia potrzebny, spróbuję wyjaśnić, kiedy (według mnie) warto bądź nie warto skorzystać z jego usług.
Wejdź w buty native’a
Wyobraź sobie, że śnisz, a w tym śnie rozgrywa się następująca historia: wchodzisz do sali, w której czeka na ciebie pięć osób. Ich oczy wpatrzone są w ciebie z wyczekiwaniem. Nie do końca wiesz, czemu znalazłeś się w tym miejscu. Nagle twój wzrok pada na leżący na stole folder – okładka podpisana jest „Polski dla obcokrajowców – poziom początkujący-wyższy”. Czujesz lekki zawrót głowy, ale przecież nie znalazłaś się tu bez przyczyny. Po chwili zastanowienia odzywasz się do grupy, pytasz, jak się mają. Na ich twarzach – totalny brak zrozumienia. Pocisz się, początek jest trudny. Ale przecież mówisz po polsku, więc na pewno dasz sobie radę. Opowiadasz, co robiłeś poprzedniego wieczoru, z naciskiem powtarzasz kilka słów, których według ciebie grupa powinna się nauczyć, a po godzinie zabierasz dziennik i wychodzisz, nie oglądając się za siebie. Słysząc trzask zamykanych drzwi, budzisz się…
Niestety z zasłyszanych przeze mnie relacji tak właśnie dość często wyglądają lekcje angielskiego z native’ami. Przyczyną tego jest fakt, że zapotrzebowanie na tego typu usługi jest duże, coraz więcej jest też obcokrajowców mieszkających w naszym kraju. Nauczanie to dla nich stosunkowo łatwe i dość dobrze opłacane zajęcie. Problem polega na tym, że wielu z nich nie ma odpowiedniego wykształcenia, by efektywnie uczyć języka obcego, a jeszcze więcej nie ma też motywacji do tego, by się przykładać do prowadzonych zajęć. Występują z pozycji „mówię jak królowa brytyjska, powinno wam to wystarczyć”. Współpraca z takimi osobami zazwyczaj jednak szybko się kończy – rozczarowaniem klientów.
Kiedy warto spotykać się z native’ami?
Przecząc temu wszystkiemu, co już napisałam, powiem, że mam bardzo dużo dobrych doświadczeń z rodowitymi użytkownikami języka, od których się do tej pory uczyłam. Wyróżniała ich jednak jedna rzecz – to byli dyplomowani nauczyciele. Przykładem mogą być dwie moje fantastyczne panie od niemieckiego z liceum, które wykładały w klasach dwujęzycznych Landeskunde, czyli wiedzę o krajach niemieckojęzycznych.
Innym fajnym doświadczeniem, które wspominam z moich lingwistycznych przygód, były lekcje angielskiego w jednej z warszawskich szkół językowych. Przyjęto tam system, w którym część zajęć prowadzona była przez polskiego lektora, który zajmował się z nami kwestiami gramatycznymi i rozszerzaniem słownictwa, a część właśnie przez Anglika. Z tym że ten Anglik przychodził przygotowany na lekcje, że tak powiem, wiedział, co się dzieje w podręczniku. Pamiętam, jak na zajęcia dotyczące różnych urządzeń domowych przyniósł tajemniczy przyrząd… okazało się, że była to JEGO maszynka do wyrywania włosów Z NOSA. Jako nastolatkowie byliśmy zażenowani takim ekshibicjonizmem, jednak lekcję pamiętam do dziś.
Według mnie wniosek jest jeden. Jeśli chcesz skorzystać z lekcji z native speakerem, sprawdź go. Zapytaj znajomych o poleconych nauczycieli, poczytaj opinie w Internecie. Poziom twojej znajomości języka nie ma tak dużego znaczenia, chociaż na pewno łatwiej wycisnąć 100% z takiego spotkania na wyższych poziomach zajęć. Początki, gdy nie potrafimy się jeszcze dogadać w zupełnie przyziemnych kwestiach, mogą być nieco frustrujące.
Absolutnie zgadzam się z tym, że native spacer jest z założenia ryzykownym wybiorem i absolutnie trzeba go wypróbować. Tez miałam przeboje z nativami hiszpańskimi, dla których odpowiedzią na pytania dot. złożonych kwestii gramatycznych było: „to skomplikowane”. I know! Dlatego pytam!
Paradoksalnie nawet na filologii niderlandzkiej zdarzały sie przypadki, że koleś przychodzil na zajecia i pytał „to co ostatnio robiliście”, a potem przez resztę zajęć było robienie ćwiczeń z podręcznika…
No właśnie, o takie sytuacje mi chodzi.
A czy miałaś też jakieś pozytywne doświadczenia z native’ami?
Jeśli chodzi o kurs języka, to raczej nie wybrałabym nejtiva. Z nimi najlepiej iść na piwo i tam nawiązać naturalną rozmowę, wtedy też można sporo się nauczyć 🙂
Tym bardziej, że po piwie języki jeszcze bardziej nam się rozwiązują 😉 Dobry pomysł!